Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Łoktek na łożu śmierci.djvu/27

Ta strona została uwierzytelniona.

stego obrzędu mającego się odbyć na zamku dubieńskim.
Liczny zjazd gości sproszonych zdaleka, krewnych, przyjaciół, sąsiadów, szlachty drobnej, życzliwej domowi książąt Ostrogskich, zawalał końmi, kolebkami (karetami) i ciżbą pacholąt podwórce zamkowe. Niektórzy jeszcze cisnęli się i zbierali z różnych ulic miasta, nie dając nawet przyskrzypnąć wrót zamku.
Był to sam ranek dnia weselnego, ranek styczniowy śnieżysty i ponury, powietrze niosło ze sobą wilgoć, wyziewy ziemi i ciężyło w piersiach. Słońca nawet nie widać było za mglistą oponą chmur jednostajnie szarych; bo natura nigdy nie stosuje się do czynności i uczuć, choćby najznakomitszych ludzi.
Rzadko bardzo ulubieńcom losu świeci słońce pogodne w ich dni uroczyste, i to historja między cudy swoje zapisuje.
Kurczyli się od zimna przenikliwego słudzy na podwórcu i u wrót zamku pokrzepiając się suto dostarczanym napojem. W ich rozmowach znać było i usposobienie do smutku, pochodzące od pory, i wesołość sztuczną, jaką napitek wymusza na biednych, słabych głowach ludzkich.
Wszyscy gotowali się do wesela: nie było kąta gdzieby go znać i czuć nie było; wszystko się ruszało, kręciło, gadało, stroiło,