Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Łoktek na łożu śmierci.djvu/29

Ta strona została uwierzytelniona.

wnicą i mnóstwem innych drobnostek, składających dawne uzbrojenie kozaka.
Mowę miał posępną i zamyśloną, wszyscy go pytali i zaczepiali, a on zwolna, lecz śmiało w swoim rodzinnym języku odpowiadał.
— I jakże — odezwał się ktoś z tłumu — są wieści o tatarach?
— Tak jak każdej prawie zimy, gdy wody staną — odparł kozak — gadają oni i wygadają. Ciągną się gdzie dolinami chyłkiem.
— Którędy?
— Kto ich wie! Bóg jeden, co tę plagę zsyła. Jak przyjdą, będzie się dymić za nimi i mogiłami drogę wysypią. Teraz ryją się gdzieś, jak krety, postrzedz ich nie można. Może się już ciągną złodziejską doliną.
— Wieleż ich być może?
— Jak zawsze tyle co szarańczy, a więcej jeszcze koni niż ludzi, bo u nich i konie się biją, gdy u nas ludzie nie wszyscy potrafią.
— Widział ich kto? czy to tylko słuchy zimowe?
— Do tej pory słuchy tylko, ale kto się boi, daleko widzi.
— U stracha wielkie oczy — dołożył ksiądz Makary, kapelan. — Niech książę pan pośle po język.