Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom I.djvu/015

Ta strona została uwierzytelniona.

potrzebować, i nie spodziewał się dostać po drodze, gospoda taka nie zaopatrywała się w wymyślne zapasy dla podróżnych. Najczęściej oprócz wody nic w niej dostać nie było można.
Taką przystanią w puszczach Sandomierskich, ku granicy Krakowskiego przypierających, była znana wszystkim przeciągającym tędy karczma stara, zwana Borówką.
Powierzchowność jej świadczyła, że mnogie już lata, osłonięta lasami, zabezpieczona od wichrów i burzy, przetrwała.
Ściany jej z dwu stron już popodpierać musiano, dach się pogarbił i porósł zielono, pomiędzy zeschłem drzewem, pruchniejącem miejscami, szczeliny czarne przepuszczały wiater i słoty...
Stała samiuteńka jedna, żadnej nawet szorki i kleci nie mając przy sobie, a wyglądała tak czarno, smutno, pusto, jak gdyby w niej już ludzi nie było...
Potworzone nowe drogi i gościńce wygodniejsze rzadko tu już podróżnych sprowadzały; jednakże rodzina izraelska, która od wieku zamieszkiwała w Borówce, trzymała się tego kąta, który dla niej stał się rodzinnym... Nie obawiała się ona ani napaści, ani gwałtu, bo niczem przynęcić nie mogła, będąc sama ubogą.
Jak wybladłe cienie przesuwały się, niby wpół uspione tą ciszą i osamotnieniem postacie kilku