żółtych i chudych niewiast, i wynędzniałych dzieci.
Z czego żyli, było ich tajemnicą, bo zarobek od podróżnych, który się mógł nazwać jałmużną, bardzo musiał być lichy. Dawano postójne niechętnie, a silniejsi i butniejsi od niego się uwalniali, tak, że wiadra chować czasem było potrzeba, aby grosz jaki zyskać.
Tego dnia jednak wczesnej wiosny, trafiła się niezwyczajna rzecz. Zrana przybył tabór podróżnych, a w kilka godzin po nim nadciągnął drugi i oba spoczywały.
Za czem nadciągnął trzeci, a pod wieczór i czwarty. Wszystko to były pańskie i dość gromadne orszaki, które nietylko się z sobą godziły, ale zdawały do jednej należeć rodziny. Może wypadkowe, czy obmyślane spotkanie się to, skłoniło podróżnych do przedłużenia niewygodnego pobytu w gospodzie, której arendarz schować się musiał ze strachu, tak mu tu ci przybysze własnowolnie a zuchwale się urządzali.
Gdy czwarty oddział nadciągnął już pod noc, gospoda, choć dosyć obszerna, pełniuteńką już była, bo każdy z nich kilkudziesięciu liczył ludzi i niemało kotczych, wozów i kolebek.
Izbę wielką zajęli czterej panowie przybyli, dla których tu stół gotowano, ławy powyścielano, ogień rozpalono i naznoszono tyle sprzętu podróż-
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom I.djvu/016
Ta strona została uwierzytelniona.