nic, zgniecie nas... Nie pracujcie na własną zgubę!
Błagającym tonem, niemal płaczliwie, a z powagą rodzicielską, łamiąc ręce mówił kasztelan, ale na żadnym z braci wrażenia nie uczynił. Samuel nieznacznie się uśmiechał, Krzysztof miotał niecierpliwie, Andrzej siedział zimny i wcale nieporuszony.
Poczekawszy chwilę, a widząc że się tu już niczego spodziewać nie może, westchnął stary, sparł na ręku i zmienionym tonem spytał Samuela.
— A dzieci twoje kędy są? wiedzą one o tem, że się ty kozackiemu motłochowi w ręce dobrowolnie rzucasz, że na kresy idziesz bez siły, jaka tam potrzebna, gdzie lada kupa z Budziaku wybiegła o wolność i o gardło i o całe mienie cię może przyprawić, bo, uchowaj Boże niewoli, bez okupu nie puszczą. Cóż na to synowie twoi, co twoja ulubiona Anusia?
Zmarszczył się, nagle zmitrężony wielce tem pytaniem Samuel.
— Ja się dzieci nie zwykłem radzić, gdy mam co poczynać — rzekł dumnie — boć więcej rozumu nademnie nie mają.
— Ale ich miłość ku wam, natchnęłaby radą dobrą — rzekł kasztelan. — Chcesz je więc przed czasem sierotami uczynić?
Ruszył ramiony pan Samuel.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom I.djvu/048
Ta strona została uwierzytelniona.