Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom I.djvu/063

Ta strona została uwierzytelniona.

dział; ale zaledwie się ona odezwała, nagła zmiana powlokła lice pana grubym smutkiem. Zmarszczył czoło, spuścił głowę, a nie miał odwagi zakazać lutniście, aby śpiewać się nie ważył dalej.
Wojtaszka posądzić było można prawie o chęć jakiejś zemsty nad własnym panem.
Zagadkowa to była piosenka, niby wesoła, hulaszcza, rozpasana, a rozpacz z niej i ból tryskał taki, że się płakać chciało słuchając, choć każda zwrotka do kielicha i do szału wołała.
Po Krychniku[1] nawet dreszcze poszły jakieś i z litością spojrzał na Samka, który się wił z bolu słuchając. Zrozumieć w niej wiele alluzyi było trudno, równie jak zuchwalstwa śpiewaka, który nią pana swojego częstował.
Samuel porwał się nareszcie z siedzenia i zakrzyknął:
— Dość! precz!
Lutnista nie dał sobie powtarzać rozkazu, urwał nagle i zniknął za drzwiami. Można go było posądzić, iż piosenkę wybrał umyślnie, aby prędzej był odprawiony.
Po wyjściu jego długo p. Samuel pozostał przybity. Wrażliwa jego natura nie dawała mu się uspokoić.

— Lutnisty ci powinszować — odezwał się marszałek. – Słyszałem wielu i przedziwnych, alem lepszego i we Włoszech, gdzie o głos piękny

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Krzychniku.