Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom I.djvu/100

Ta strona została uwierzytelniona.

I owo poszanowanie okazywane panu, jako hetmanowi, naraz się w zuchwalstwo zmieniło takie, iż nam pięściami pod nos przychodzili się odgrażać, a niektórzy doraźnym sądem, jako zdrajcę, hetmana chcieli już brać, i wedle obyczaju swojego, suknię jak wór szczelno opasawszy, piasku w nią dla ciężaru nadziać i z tem w rzekę rzucić...
Najedliśmy się strachu niemało, bo co pana czekało, to i sługi; ale pana onego trzeba było pod czas widzieć, jako pięknym był, iżem go w życiu nie widział wspanialszym.
Strachu by najmniejszego nie okazał, ale majestat i potęgę jakąś, taką straszną, iż ono chłopstwo w oczy mu spojrzeć nie śmiało. W bok się ujął, a usta mu drgały uśmiechem. Patrzałem na to, gdy Bielecki się do niego zbliżył i szepnął: — A co teraz! szabli dobywszy do czółen się przebojem wyrąbywać!
— Milcz — odparł p. Samuel — moja godzina jeszcze nie wybiła, ja tu i szabli nie dobywając radę sobie dam.
Tedy, patrzym, a gdzie nieopodal najszaleńsza stała gromada kozactwa, co nam pięściami ciągle się odgrażali, on sam jeden krokiem mierzonym i poważnym wprost szedł na nich.
Patrzyłem się na to, jak widząc go tak spokojnie ku sobie idącego, powoli się uciszali, aż