Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom I.djvu/129

Ta strona została uwierzytelniona.

Tymczasem z galer strzelano i było tego niepokoju i miotania się dobrze na godzinę w noc.
Wreszcie się trzeba było do czółen wrócić i o sobie myśleć, aż gdy do nich przyszedł pan hetman z kozakami, znalazł mało nie wszystkie zniszczone, z których ledwie całych osiem zostało. W te trocha kozaków siadło, ale gdy wiatr wstał, zaniósł ich na brzeg tatarski i wszyscy się do niewoli dostali.
Rannych co było na jeden czółen położywszy, który miał wedle brzega płynąć, szedł p. hetman pieszo, a za nim wciąż pogoń tatarska, która się coraz powiększała, czym kozacy mocno się trwożyć poczęli, tylko nasz pan najmniej serca nie tracił. I jako to jemu własna rzecz jest, im w większem był niebezpieczeństwie, tem się stawał weselszy i śmielszy.
Począł ich tedy napominać rycerskiem słowem o śmierci chwalebnej, choć nie wiem, czy tam pod ten czas słowo mogło wiele, choć im obiecywał, że byle śmiało szli, pewnie zwycięzko wyjdą.
Ale drugie okoliczności smętne serce odejmowały, bo głód morzył i żywności żadnej nie było, a ranni na czółnie, nie mogąc dla piasku się wygrzebać z tego miejsca, wołali, aby ich dobito, żeby się nie męczyli nadaremnie. To się stało dopiero drugiego dnia na rzece Bohu. Półtora dnia naówczas, prócz wody, nic w gębie nie mieliśmy,