czynienia, i choć im przebaczył niekiedy, nigdy ich niewinnemi nie poczytywał.
Skaził się kto w jego oczach, trudno już było tę skazę zmazać... pamiętał ją zawsze.
Ze dworu i wozów poznać było człowieka: ludzie karności wielkiej, milczący, przybór pański, ale nie wystawny, przepychu nigdzie, świecideł żadnych.
Nie ruszyliby się może tak ludzie na wiadomość o przybyciu króla, jak na wieść, że kanclerz przyjechał. O niego się opierało wszystko.
Ledwie wszedł do swych komnat, do których mu przyboczny jego Heidenstein towarzyszył, gdy z miasta na koniu nadbiegł mężczyzna średnich lat, ogorzały, krępy, twarzy rycerskiej, ruchów żołnierskich, skromnie odziany... a tak pędził, aby stanąć co rychlej, że gdy już u progu komnat był, pot z czoła długo ocierać musiał i dyszał, bo mu w piersiach tchu brakło.
Wreście wypocząwszy nieco za klamkę ujął, a w przedsieni znajdująca się służba zaraz mu drzwi do hetmańskiej izby otworzyła.
Zamojski siedział za stołem wypoczywając, a gdy wchodzącego zobaczył, ręką mu skinął uprzejmie i uśmiechnął się.
— Ażaliś się ty mnie spodziewał? — zapytał.
— Choć nie wiedząc ani dnia ani godziny — odparł rotmistrz piechoty Mroczek, ulubiony i zaufany sługa hetmana.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom I.djvu/141
Ta strona została uwierzytelniona.