Dzierżkowi wykrztusić truciznę, którą na języku miał, niezmiernie było trudno. Twarz mu się rumieńcem zalewała, gdy o niej pomyślał. Fontanus rozmownym nie był, i tylko krzątając się, słoje i flaszki porządkując i ustawiając, skąpemi odpowiadał słowy.
Począł Dzierżek od tego, iż się zaczął unosić nad tem bogactwem, jakie w oficynie widział, i jak tu wszystkiego, coby człowiek zamyślał, pewnie dostać było można. Z tej okazyi licząc różne potrzeby, na truciznie utknął.
Trzeba było Fontanusa widzieć, który słój trzymając w ręku, właśnie stał naprzeciw mówiącego, jak nań spojrzał.
Dzierżkowi zdało się, że mu wnętrzności wyjmuje tym wzrokiem.
Nastąpiło milczenie.
— Trucizny! — szepnął Fontanus z dziwnem ust wykrzywieniem. — Tej właściwie w aptece nie znaleźć, ale wszelkie lekarstwo źle użyte stać się nią może. Dlatego profanom niemi rozporządzać się nie godzi.
— Ale są przecież trucizny? — zapytał Dzierżek — i ludzie ich nieraz na złe zażywają?
Fontanus się nieco zamyślił nad odpowiedzią.
— Pewnie, że są — rzekł — ale są i antidota przeciw nim.
— A od was też nikt nigdy jednego lub drugiego nie żądał? — zapytał Dzierżek.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom I.djvu/156
Ta strona została uwierzytelniona.