Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom I.djvu/157

Ta strona została uwierzytelniona.

Długa, wychudzona twarz Fontanusa skrzywiła się uśmiechem, ramionami poruszył.
— Ciekawi jesteście — odparł zimno. — Sądzicież, żebym ja truciznę komu wydał?
Dzierżek się zawahał, uczuł się niezręcznym, i że za daleko zaszedł, ale cofnąć było trudno, a dalej iść też niełatwo.
— Co ja wiem? — odparł. — Słyszałem tylko od tych, co we Włoszech bywali, że tam trucizny osobliwe najlepiej przyprawiać umieją i one sprzedają, bo sobie rozumują: Cóż to do mnie należy? Jać nie zadaję? winien kto jej używa... A że więcej niż na wagę złota się sprzedają takie ingredyencye...
— Na wagę złota? — odparł Fontanus — a toćby się nie opłaciło je wyciągać, bo lekkie są.
To mówiąc, gdy się rozmowa przeciągała, Fontanus na zegar wiszący spojrzał i rzekł, że na półzegarzu godzina późna była.
Musiał więc Dzierżek wstać, nic nie dowiedziawszy się, ale to miał w zysku, iż sprawę swą zagaił.
Gdy drugi raz w kilka dni potem Dzierżek do apteki przyszedł, musiał zmyśleć, że na żołądek cierpiał i wywaru jakiegoś z ziół gorzkich się napić, aby swe odwiedziny usprawiedliwić. Lekarstwo zaś, że zaszkodzić nie mogło, o tym był wedle teoryi własnej, najmocniej przekonany.
Czas sobie wybrał znowu tak, aby nie zastał nikogo i mógł się rozmówić swobodnie, ale spo-