dian już chodził struty i gdyby nie rzeczy, które z sobą miał, pieszoby był gotów uciekać.
Jednego dnia, gdy Ruski w czasie obiadu włocha prześladował i słowem dotknął, uniósł się Candian i w twarz go uderzył.
Wszyscy byli naówczas dobrze sobie podpili, w izbie się stał rozruch wielki, poczęli się rwać do szabel, i byłoby przyszło do krwi rozlewu, gdyby obcy ludzie nie wdali się i napozór ich nie pogodzili.
Od tej pory jednak Samuel puścić nie chcąc włocha, razem z Ruskim na wszelki sposób znęcał się nad nim.
Był naówczas u Samka stary niedźwiedź, który wolno po dziedzińcach się przechadzał, i miał budę swoją, a czasem za igraszkę i postrach służył. Przyszło do tego, że raz Candiana wziąć kazał, obnażyć, miodem osmarować i na niego niedźwiedzia puścić, wprzódy przez psy rozdrażnionego. Jakim sposobem włoszysko z tego wyszło podrapane ale z życiem, przydusiwszy starego niedźwiedzia, nie wiem. Natychmiast więc po traktamencie chciał precz jechać, ale mu u wozu koła pozdejmowano, rzeczy zamknięto, potem jego samego do lochu wsadzono, z którego nierychło się wydobyć potrafił.
Candian go w tem piśmie wyzwał na rękę, na sąd Boży do walki, ale Samuel śmiał się i po dziś dzień się na tem skończyło...
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom I.djvu/173
Ta strona została uwierzytelniona.