Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom I.djvu/174

Ta strona została uwierzytelniona.

Mało ci tego?
Andrzej podniósł oczy w górę.
— Jakże ty chcesz takim pokierować człowiekiem? — zapytał.
— Najłatwiej, gdy go tam poprowadzę, gdzie on sam rad iść — rzekł podczaszy. — Nienawidzi Zamojskiego...
— Tak — odparł marszałek — ale przebiegłości i pomiarkowania potrzeba, aby się z nim spotkać i to tak, aby kanclerz przeważnej siły przy sobie nie miał, a napaści się nie spodziewał. Samuel ani czasu, ani miejsca wybierać nie potrafi, rzuci się po szalonemu i zginie.
— A jam od czego? — zawołał Krzychnik — wszystko mu zgotować potrzeba i dać, tylko rąb... Naówczas żadna mu się siła nie oprze.
— Wolałbym wszelką inną imprezę — przerwał Andrzej — niż taką, do której nam Samko potrzebny. Najlepiej przygotowane popsuć potrafi.
Potrząsnął głową p. Krzysztof.
— Ledwiem go zaklęciem wielkiem od tego odwiódł, aby na wesele do Krakowa nie jechał, bom się go tu obawiał.
— Gotówby go był kanclerz ująć kazać, bo o nas dobrze wie, jak mu życzymy, a jego dobrze zna...
— Jam się nie tyle tego obawiał — dodał Krzysztof — jak jego szaleństwa. Wyrwałby się nam z rąk, gdyby mu się głowa zakręciła.