mencie się domyślasz! — począł podczaszy. — Począłeś to kończ... ja cię już nie puszczę, aż się dowiem, co sądzisz...
Fontanus, choć w oficynie nikogo nie było, wysunął się z za stołu, zajrzał do drugiej izby, chłopca ztamtąd do alembików wyprawił i dopiero powróciwszy mówić zaczął.
— Jak się wam zda, panie podczaszy, ma kanclerz większego i jawniejszego w tej rzeczypospolitej nieprzyjaciela nad Zborowskich?
Zadumał się nieco Krzysztof.
— Nieprzyjaciół ma wielu — rzekł — ale my na oku i na wierzchu.
— No i co Zborowscy znaczą, to świat wie... z nimi się nikt nie może mierzyć — mówił dalej Fontanus. — Więc kiedy Zamojski się trucizną chce pozbywać ze świata, to pewnie nie kogo innego, jak podczaszego albo Samuela.
Krzysztof, który wcale mężnym nie był i zdradę wszędzie wietrzył, a obawiał się wszystkiego, poskoczył z siedzenia, a krew mu uderzyła do głowy. Nie mógł zrazu mówić, tak go to do głębi poruszyło. W gardle mu zaschło, jak gdyby już ową truciznę wspomnianą połykał.
— Zkądże wiesz, co kanclerz zamierza? — wybełkotał niewyraźnie. — Mów mi wszystko jasno i otwarcie. Jeżeli tobie ta myśl przyjść mogła, pewno nienadaremnie.
Fontanus mięszał właśnie dwa jakieś płyny
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom I.djvu/185
Ta strona została uwierzytelniona.