Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom II.djvu/013

Ta strona została uwierzytelniona.

i wcale mu to nie zachmurzyło czoła, dopiero teraz, gdy na zamek spojrzał, smutek jakiś powlókł mu rysy.
Cobar odgadywał myśli jego, ale pytać nie śmiał. I wszyscy stali tak oczekując rozkazów, gdy król jakby rozbudzony, obrócił się i skinął na Krzyżtoporskiego, w kilku słowach dając mu swobodę pokierowania łowami po swej myśli. Sam on chciał sobie też jechać z Cobarem, albo za nimi, gdyby się im powiodło natrafić na ptactwo jakie, lub użyć jeszcze świeżego powietrza.
I zwrócił się do Cobara z uśmiechem pańskim.
— Widzisz, chłopcze — rzekł do niego królewskim tonem — niewiedzieć zkąd i dlaczego przypomniały mi się kraje nasze, życie przeszłe i zrobiło mi się smutno. Nigdy nie byłem szczęśliwym... pono nim nigdy nie będę, żal zmarnowanego życia, ale tak chciało przeznaczenie, dola moja..
— A! miłościwy panie! — z zapałem ozwał się sługa — czyż może być większe szczęście, jak być wybranym od narodu i od pierwszego kroku laury zbierać zwycięzkie. Wszyscy się zdumiewają wyprawom waszym, bo takich nie pamiętają od Witoldowych czasów.
— Prawda — rzekł król gorzko — czuję też ich wdzięczność! Cobar! tyś nigdy pewno nie postał na sejmie i nie był zmuszonym jak ja, mi-