szałek. — Rodzina nasza zubożała znacznie na posługach rzeczypospolitej, ma prawo do grosza publicznego. Jać też W. Kr. Mci służę, a to, co biorę za usługi, na utrzymanie czeladzi mi nie starczy. Dlatego mi się na dworze pokazać trudno.
— O jurgielt wam idzie — przerwał niemal pogardliwie król.
P. Andrzej się skłonił.
— Zajrzyjcież do skarbu, zobaczcie rachunki; są lata, że ja z moich pieniędzy dokładam — mówił Batory. — Tego wam nie wyrzucam, czynię to chętnie, Bóg świadek, lecz wy mnie wyrzucacie to, czego ja nie biorę. O ile stanie grosza, chętnie wam naznaczę.
Chwilę pomyślał król i spytał:
— Ileż, panie marszałku?
P. Andrzej z dumą rzekł:
— Cztery tysiące florenów nie starczy.
Król się cofnął i rozśmiał.
— Cztery tysiące? — powtórzył, jak gdyby chciał dać do zrozumienia, że usługi marszałka wcale takiej dotacyi nie były warte. — Cztery tysiące...
Zmięszany nieco stał Zborowski.
— Dałbym wam choć i cztery — zawołał Batory — ale wierzcie mi, że ich w skarbie nie mam, i że nie mogę tej przysługi uczynić. Zobaczcie podskarbiego, mówcie z nim, tajemnic nie ma, okaże wam, co w skrzyniach leży. Lecz
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom II.djvu/038
Ta strona została uwierzytelniona.