Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom II.djvu/051

Ta strona została uwierzytelniona.

— Dlatego, iż mogę istotnie potrzebować — zawołał podczaszy — ale ja ci się nie dam zwieść i jeźli dobrem złotem zapłacę, dobrą też mieć chcę truciznę, której bodaj na psie spróbuję niżeli wezmę.
Spojrzeli sobie w oczy, Fontanusowi w ustach zaschło ze strachu. Mówić nie mógł, mrugnął tylko i palec położył na ustach.
Milczeli oba chwilę. Podczaszy dobył sakwę z pod poły, wysunął z niej dwa świecące ogromne portugały i położył je przed Fontanusem.
— To zadatek — rzekł cicho — ażebyś pewnym był, że ja nie żartuję, ani cię w pole wywodzić nie myślę. Widzisz, że pomocy twej potrzebować będę, a milczenia jestem pewny, bo... dla siebie samego zdobywać je musisz... Powinna być taka — dodał — aby piorunem zabiła, a śladu nie zostawiła po sobie. Rozumiesz.
Wstał z krzesła, Fontanus patrzył zadumany na portugały i nie ruszył ich, choć się już za podczaszym drzwi zamknęły.