Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom II.djvu/065

Ta strona została uwierzytelniona.

sia, ani Boksicki i Wojtaszek, ani mnich włoch, ani łowy i konie nasycić go nie mogły.
Raz zakosztowawszy krwi i doznawszy tego wrażenia, jakie ona wywiera na tym, kto się nią zmazał, był p. Samuel niemal chciwym nowego jej przelewu. Krzychnik w tym liście, którego już powiernikiem był Wojtaszek, bez ogródki mówił o truciznie na wilcze zęby, i o napaści na „szaraka“ na głowę Nigri Concilii.
Przygotowanie do napadu tego, samo dokonanie go, nikomu innemu przypaść nie mogło, tylko Samuelowi. Czuł się do tego powołanym i to mu się uśmiechało. Z Wapowskim siedem czy osiem żywotów ludzkich miał już na sobie.
Cóż mu znaczyło podjąć jeszcze jedno wielkie dzieło, które go chwałą okryć miało, a wedle jego pojęcia, naród wyzwolić! Radowała się jego dusza.
W tej chwili ów ciężki, dojmujący smutek, który go do łoża przygniatał, wszystkie powszednie zabawki, znikły z przed oczów; miał przed sobą znienawidzonego kanclerza postać, z którym się pragnął rozprawić. Nie powątpiewał ani na chwilę, że z walki, choćby nierównej, wyjdzie zwycięzcą.
Równymi nogami porwał się z łoża, aż Wojtaszek, stojący zbyt blizko, cofnąć nieco przed nim musiał.