tylko z półmiska stojącego przed nim, ale prawie z ust wyrywali.
Włoch czerwieniał z gniewu, jąkał się tem więcej i bezsilną tą sierdzistością wszystkich do śmiechu pobudzał. Przychodziło niemal do utarczek na łyżki i pięści, co zdawało się tak zwyczajnem, że niczyjej nawet nie zwracało uwagi. Wojtaszek tylko jeden się marszczył, bo mu to do mięszania się w rozmowę przeszkadzało.
Samuel tymczasem nie mogąc nic nigdy długo w sobie utrzymać, już w głowie osnuwając zamiar zaskoczenia kędyś Zamojskiego, plan cały układał.
Ludzi mu dzielnych było potrzeba. Miał kilku, na których mógł rachować, innym mniej ufał.
— Boksicki — odezwał się — ludzi będę potrzebował! Szukaj mi takich, coby się ani śmierci ponieść, ani ją zadać nie obawiali, prawych rycerzy.
— Idziecie na wojnę? — zapytał Boksicki.
Wojtaszek się rozśmiał.
— Jakiś ty głupi — rzekł — albo to nie wojna, gdy się w lesie napadnie podróżnego?
Zmarszczył się pan Samuel.
— Czyż my dość ludzi nie mamy? — odparł sługa. — Zawczasu robić zaciągi i żywić je! — mówił Boksicki — a tacy co tęgo się biją, okrutnie też jedzą i piją.
Śmiał się Zborowski.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom II.djvu/069
Ta strona została uwierzytelniona.