Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom II.djvu/074

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale on ci ujść może! — krzyknęła Anusia — ja nie będę spokojną, aż go w dybach ujrzę.
Potem z pogardą, kilka kroków ustąpiwszy, rzuciła ojcu:
— I to nic, że on cię jawnie zdradza, tę twoją ulubioną rozmiłowawszy...
— Anusiu — przerwał Samuel — tyś o niej wiedzieć i znać nie powinna.
Rozśmiało się dziewczę.
— Sameś się starał, abym na to patrzyła, wziąłeś ci ją odemnie, posadziłeś przy mnie, pozwoliłeś temu brudowi mieszkać ze mną pod jednym dachem.
Zborowski słuchając gdy to wywoływała z zapałem, zbliżył się i pocałował ją w czoło.
— Anuśka! — zawołał. — Wiedziałem, że takiego złota jak ty, żaden się brud nie ima. Dość tego, i nie czyń mi wyrzutów... Oprócz ciebie nikt mi nie jest drogi. Nie dbam o nich.
Córka popatrzyła nań.
— Tyś zmienny jak chorągiewka — rzekła, i wnet dorzuciła:
— Uciekł. A! gdyby kark skręcił...
— Nie byłoby komu śpiewać pieśni wieczornych — westchnął Samuel — on dla głosu tego i kunsztu żyć wart, ale to chwast, co pachnie a truciznę ma w sobie.