mają, choć nic nie wiedzą... Ja muszę być ostrożnym, mnie już jemu doniesiono.
Strwożył się Worczeńko.
— A cóż ze mną będzie? — zawołał. — Mnie przykazano czasu wesela tu pozostać, wszystko widzieć, słuchać i zapamiętać.
— Łatwiej to wam, niż mnie przyjdzie — odparł podczaszy — bo was tu nikt nie zna i za wami chodzić nie będą. Jest gości siła, kto ich tam ma rozpatrywać. Wyście bezpieczni.
Na tem skończyła się pierwsza część ich rozmowy. Dowiedział się Krzysztof o gospodzie posłańca, dał mu instrukcye i przestrogi, nie taił, że mu rad, ale razem wyraził zdumienie, iż go z gołemi rękami przysłano.
Worczeńko w istocie klął się bijąc w piersi, że sam ledwie miał o czem przeżyć.
Naznaczywszy mu godziny, w których bezpiecznie, niewidziany mógł się na Franciszkańskiej ulicy znajdować, podczaszy go odprawiał, rozmyślając jakąby z tego mógł korzyść wyciągnąć. Chciałby się był zaraz pochwalić panu Andrzejowi temi stosunkami, lecz po rozmyśle do czasu zmilczał.
Kasztelanowi zaś zwierzać się wcale nie zamierzał.
Kilka dni upłynęło i podczaszy począł już snuć coś i budować na onym tajemnym pośle w. kniazia. Wesele było za pasem, ludzi tłok
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom II.djvu/089
Ta strona została uwierzytelniona.