Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom II.djvu/105

Ta strona została uwierzytelniona.

jedenastego czerwca, gdy go okrzykiem przestrachu przyjmowała piękna Włodkowa, usta jej pocałunkiem zamknął.
— Cichoż ty, kuro zmokła! — zawołał — czego się lękasz i czemu dziwisz. Mnie tu nie ma, ani mnie oprócz ciebie ma kto widzieć i wiedzieć o mnie.
Drżała siostrzenica jeszcze nie mogąc przyjść do siebie, bo przez Krzychnika nastraszona, o życie się Samkowe lękała, gdyby teraz śmiał tu okazać.
— Cóż cię tu przygnało? — zapytała wiodąc go ku alkierzowi tak, aby żadna z kobiet widzieć nie mogła, a chcąc ukryć od wszystkich oczu ciekawych.
— Co? — rozśmiał się Samuel — nie chcę, aby rzeczono, żem ze strachu na ich te jasełka nie patrzał. A potem — dodał, siadając obok Włodkowej na ławie — zbiega szukam, który bodaj nie do Krakowa się schronił.
— Kto? — zapytała Włodkowa.
— Alboż pytać trzeba? — zawołał Samuel — ten łotr Wojtaszek, spoliczkowawszy mi Boksickiego, konia dopadł i umknął. Lękam się go, bo jak pięknie śpiewa, tak brzydko zdradzić mnie i wydać gotów, a wszystkich moich uczynków świadom jest.
Słuchała Włodkowa, lecz wnet potem odradzać i zaklinać poczęła, aby się do Krakowa nie ważył, gdyż wiedziała od Krzysztofa, że pomimo