Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom II.djvu/119

Ta strona została uwierzytelniona.

— Jedźże za mną i abyś mnie na krok nie odstępywał — rzekł Samuel — a podle domu na Franciszkańskiej oba konie, nie wchodząc potrzymaj, bo ja tam nie zabawię, a ciebie ani mnie nie trzeba, ażeby tam widziano.
— Tom ja już parobkiem do koni? — spytał Wojtaszek dumnie.
— Tym będziesz, czem ja ci być każę — zawołał Samko.
— Nie, swojego konia wezmę, waszego dajcie komu ze dworu.
I mówiąc to się odwrócił. Zborowski miał widocznie ochotę dać mu naukę, ale się powstrzymał i rozśmiał gorzko.
— Dajże tu kurze grzędy! — zawołał. — Chodź wasze...
Przeprowadził ich na podwórze Pająk, gdzie szkapy znalazłszy napojone i nie głodne, siedli na nie, wyciągając z kamienicy w rynek, kędy około stojącej bramy tryumfalnej siła ludzi zgromadzonych śmiało się i pieśni śpiewało.
Gromadki podpiłych wałęsały się po rynku, a miasto tak wyglądało, jakby wcale spać nie miało dnia tego. Noc też czerwcowa dziwnie była piękną, jasną i ciepłą.
W browarach i po szynkach czeladzie panów przyjezdnych nietylko stoły obsiadały, ale izby tak były nabite, że się już do środka dostać nikt nie mógł. Ławy powystawiane nazewnątrz, także