nie było, wstawał ostrożnie, próbował się przechadzać, ręce wyciągał, w zwierciedle twarzy się swej przypatrywał. Powoli też co miał lepszych rzeczy zbierać począł i do izby znosić, ale je chował pod łóżko.
Z dworzany i służbą jak zawsze źle był, tak i teraz pozostał. Nie miał nikt nad nim litości, bo on też z nikim się dawniej nie obchodził po ludzku, a dumą zrażał każdego i szyderstwem.
Jednego dnia, gdy Samuel po łowach spoczywał, wpadła do jego izby, łamiąc ręce, Motrunka.
— Wojtaszka niema! Albo się utopił, lub kto wie co się z nim stało!
Na wołanie Zborowskiego zbiegła się służba.
Prawdą było, że Wojtaszek zniknął, ale nikt nie miał pojęcia, ani kiedy, ani jak się mógł wymknąć. Wierzchowca znowu najlepszego w stajni zabrakło, kulbaki z rzędem, a wiele rzeczy Wojtaszkowych też w izbie się nie znalazło.
W kilka dni potem, reszty niedopalone w lesie świadczyły, że je tam, uwieść nie mogąc, zniszczył.
Motrunka zachorowała z rozpaczy, ale i pan Samuel nie był rad, ani spokojny, choć pogardliwie powtarzał, iż mu lekko było, że się pozbył nieznośnego darmozjada.
Teraz nawet tęsknił już za jego śpiewem niekiedy.
Wysłani na zwiady do Złoczowa i do Lwowa
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom II.djvu/128
Ta strona została uwierzytelniona.