Wojtaszek miał oko bystre, zaraz więc w stajni obliczywszy konie, przypatrzywszy się ludziom, oceniwszy ich uzbrojenie, mógł się domyśleć, że jechał mąż jakiś znaczny, a zatem albo od króla wysłany, lub z królem w stosunkach będący.
Był to właśnie jakby zesłany dla niego człowiek, którego mógł życzyć sobie.
Z alkierza gospodyni przez szparę we drzwiach lutnista mógł się temu panu przypatrzeć. Był w istocie węgier zamożny, wesołego oblicza, niebardzo pańsko, więcej rycersko i jako urzędnik wyglądający, żywy, dobrej myśli, podśpiewujący sobie, który ani na jadło, ani na napój nie żałował i oświadczył gospodarzowi, iż choćby dalej tego dnia na Podole mógł ciągnąć, ale znalazłszy gospodę miłą, chce sobie u niego spocząć.
Rozumie się, że ormianin nie miał nic przeciwko temu.
Z mowy cudzoziemca łamanej, bo się polszczyzną, łaciną i niemczyzną sztukował, zmiarkował Wojtaszek, że nie od dziś musi być w Polsce, a co zatem szło, że zapewne przybył z królem i do jego dworu wojskowego lub cywilnego należał.
Tak długo wyczekawszy się na zręczność, lirnik postanowił spróbować szczęścia. Wdział na siebie ostatnie już włoskie ubranie czyste i wytworne, wziął lutnię od niechcenia w rękę, i jak gdyby wcale o gościu nie wiedząc, wszedł śmiało
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom II.djvu/139
Ta strona została uwierzytelniona.