Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom II.djvu/141

Ta strona została uwierzytelniona.

kunsztmistrza rozsiadł się wygodnie, położył lutnię, ziewnął, wziął ją napowrót, począł strun próbować i palców, dokazywać sztuk różnych, i ciągle udając, że Cobara ani widzi, ani o nim wie, dla samego siebie począł nucić.
Mówiliśmy jak pięknie, gdy chciał, śpiewał, jak głosem i wyrazem pieśni umiał trafiać do serca — więc tu, gdy szło o los własny, gdy potrzeba było wywrzeć wrażenie, zachwycić, ująć sobie słuchacza, zażył całej swej umiejętności.
Cobar jak przykuty w tem miejscu gdzie go pieśń zastała stał, poruszyć się nie śmiejąc.
Wojtaszek opiewał serca swojego tęsknice w bardzo wdzięcznej kanconie, którą sam był nieosobliwie z włoskiego przepolszczył. Wiersz był słaby, ale muzyka prześliczna, a głos i wykonanie zachwycające.
Gdy już tę strunę poruszył, zażądał drugiej popróbować; lutnię otarł, włosy utrefione poprawił i od niechcenia znowu, wesołą a swawolną jakąś piosenkę dobył z piersi.
Dwa te śpiewy stanowiły sprzeczność, różniły się od siebie nadzwyczajnie, ale to podnosiło wrażenie, jakie czyniły. Cobar, który czasem na dworze króla słyszał lutnistów tych tuzinkowych, którzy trzymani byli dla formy i dla gości, a wcale się nie mogli pochwalić, aby celowali talentami, spragniony czegoś lepszego, niesłychanie był rad trafunkowi.