w miejscu naznaczonem czekali, a sam do stołu zasiadł z Wojtaszkiem.
Zaczęło się od traktamentu własnego, kucharza węgra... i już się ten zbliżał do końca, gdy ormianin gospodarz wszedł, żaląc się, że on też nie wiedząc o niczem, śniadanie pańskie sporządził, że jemu prawo przysługiwało swych gości żywić.
— A! bodajcież, bodajcie! — zerwał się węgier. — Ja czasu nie mam! po co mi to twoje śniadanie, my go jeść nie będziemy.
Wtem, jakby się rozmyślił nagle, spojrzawszy na Wojtaszka.
— Ha! pal cię djabli — zawołał — kiedy już gotowe coś miał dać, przynosić każ a żywo. Szkoda wyrzucać za okno.
— Po pieczeni palce sobie oblizywać będziecie! — rzekł ormianin.
Nanowo tedy siedli jeść, przyczem Cobar nie przestając, nalewał.
Wśród jedzenia i popijania zażądał pieśni węgier; Wojtaszek począł najlepszym swym głosem nucić, że w istocie słuchać było czego.
— Wam bo nie gdzieindziej, tylko u króla na pokojach pieśni zawodzić — wykrzyknął zachwycony węgier, i dobywszy mieszka, kilka węgierskich dukatów na przypieczętowanie słów swoich mu ofiarował.
Wojtaszkowi dusza się radowała.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom II.djvu/152
Ta strona została uwierzytelniona.