stoi... będziecie je widzieli in originali, gdzie i o truciznie mowa i o obmyślonej napaści.
Zdumiał się nadzwyczajnie węgier, ale zarazem uradował.
— Jakim sposobem myślicie dostać tych listów? — zapytał.
— Będę głowę ważył — odparł Wojtaszek — bo sądzę, że przecie mnie za to nie opuścicie i nie wydacie oprawcy. Wprost pojadę ztąd gdzie wiem że listy są i da-li Bóg, to je pochwycę i przywiozę.
Pot mu z czoła spływał, gdy to mówił.
— Jeśli się pan Samuel zawczasu opatrzy — dodał — żem listy skradł i pogoni za mną, wy listów pozbędziecie a ja życia, bo jemu człowieka zabić jak drugiemu wróbla.
— Cóż więc chcesz? — zapytał Cobar.
— Pojadę sam — odparł Wojtaszek — bo inaczej nie może być. Zastanę go, czy nie, listy tam są. Może mnie jakich godzin kilka strzyma, ale w powrocie trzeba, abym miał o kogo się oprzeć, bo uchowaj Boże... nagna mnie...
Nie dokończył lutnista.
— Koni pięć albo sześć — rzekł węgier, namyśliwszy się — mogą ci towarzyszyć. Dam ludzi najlepszych, pokierujesz nimi jako sam chcesz, ale nie baw się, bo ja też czasu nie mam, a to sprawa taka, że jej na półmiski rozkładać niezdrowo.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom II.djvu/155
Ta strona została uwierzytelniona.