Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom II.djvu/159

Ta strona została uwierzytelniona.

nędzniała schorzałej Motrunki twarz, obwinięta rąbkiem, wyjrzała.
Wojtaszek dał znak, aby wyszła.
W chwilę potem siedzieli razem pod szopką pustą; dziewczyna zapłakana ze strachu, Wojtaszek zły i niecierpliwy. Chciał naprzód wiedzieć, co się z panem działo i czy mógł się mu na oczy pokazać.
— Broń cię Boże, jeżeli życie miłe — odpowiedziała Motrunka — samam słyszała, gdy niedawno jeszcze powtarzał: Siłam mu przebaczał, a no przebrał miarę. Dostanę-li go, skórę z niego zedrzeć każę żywcem, końmi go dam roztargać. Jak zginie, to mi ten jego śpiew przestanie dokuczać, który mi w uszach brzmi, chodzi za mną, we dnie i w nocy nie daje mi spoczynku.
Wojtaszek się zadumał.
— Mało to on razy się tak odgrażał? — odparł — przeciem dotąd żyw.
Dziewczyna mu się na szyję rzuciła, błagając, aby nie próbował. Opowiadała, że teraz Samuel po całych dniach chodził struty, sam do siebie mówiąc, pięścią w piersi się tłukąc, pod czas włosy sobie rwąc z głowy.
— A no, przecież biesiaduje i słychać z biesiadnej izby śmiechy i wrzawę, jak za najlepszych czasów — przerwał Wojtaszek.
— Boksicki z innymi próbują go czemś zabawić — odparła Motrunka — przebrali włocha