W chwili, gdy wyrzec miał — zakuć go w dyby, a ten wyrok byłby go rozjuszył i poprowadził dalej aż do śmierci wyroku może, Wojtaszek się poruszył, przebił przez tłum, zaszedł z boku i tu miejsce zabrawszy, głosem śmiałym i donośnym zanucił ulubioną Samkowi pieśń, której on słuchając zawsze płakał.
Zborowski pobladł i widać było, jak w nim zburzone namiętności, nagle jak podcięte, ustąpiły rozrzewnieniu. I to się przyczyniło do wrażenia, że pieśń ta dawno w nim grała, a słyszeć jej nie mógł. Jak złamany pochylił się Samuel, a ośmielony lutnista głos coraz podnosząc, strojąc go na najczulszą nutę, nietylko pana, ale wszystkich słuchaczów oczarował.
Ci co go niedawno rozszarpać chcieli i gotowi się byli rzucić na niego, stali wstydząc się tego co doznawali. Spuszczone głowy widać było i ręce pozałamywane.
Zborowskiemu dwa strumienie łez rzuciły się z oczów i zaszlochał. Wszystkie wspomnienia młodości, jej nadzieje nieziszczone, zmarnowane marzenia wielkie, upadek domu, poniżenie własne, ścisnęły mu serce; o zemście nad Wojtaszkiem już ani mógł pomyśleć, zapomniał zdradę, gniew się rozlał i wypłynął ze łzami.