czasowe powodzenie podniosło jeszcze, Wojtaszek wprost z sypialni pobiegł w dziedziniec, wśród ciemności łatwo znane sobie pale wyszukał, które mógł wyjąć, wysunął się z podworca i biegiem pośpieszył do konia.
Tu pierwszy go spotkał zawód. Spętanego konia w czasie niebytności jego wilki napadły i zdusiły. Miał tylko czas spojrzeć na leżącego, około którego kilka par oczów świecących w ciemnościach się snuło i piechotą musiał dalej pędzić do gospody, w której ludzi Cobarowych pozostawił.
Zabrało mu to daleko więcej czasu niż rachował i dzień się zrobił dobry, a potem słońce do góry podniosło znacznie, nim w śmierć znużony pośpiechem i trwogą dostał się do gospody.
Tu także nie mógł spoczywać ani chwili, pogoń groziła. Konia od jednego z ludzi wziąwszy, puścił się natychmiast do Lwowa, nie gościńcem, bo zawsze się obawiał, że gonić go będą, ale małymi ścieżynami przedzierając ku niemu.
Pod miastem samem, na skraju lasu postrzegł w istocie pędzących na koniach, które całe okryte pianą i potem pod razami jeźdźców wysilały się, Boksickiego i kilku hajduków. Dał im się wyminąć i zaraz po nich małemi uliczkami dostał się do ormianina gospody. Tu z siodła się zsunął
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom II.djvu/168
Ta strona została uwierzytelniona.