Puszczać mi go zaraz...
Drab chciał jeszcze próbować oporu, gdy Mroczek dał znak swoim ludziom, którzy nacisnęli tak, że musieli go Stadnicczycy wypuścić.
Wojtaszek dopiero odetchnął, bo duszę już miał na ramieniu i był pewnym, że z życiem nie ujdzie.
Mroczek go natychmiast między swoich wziął i na zamek odwiózł nazad.
Ta pilność około Wojtaszka i inne pogłoski niepokojące, którym towarzyszyło złowrogie milczenie króla i Zamojskiego, Zborowskim dawały do myślenia. Nie bez przyczyny wnosili, że i hetman i król najstraszniejsi byli, gdy patrzyli zdaleka, upatrywali chwili i nawet grozić ani przestrzegać nie raczyli.
Samuel o sobie myśleć nie mógł, bo zdawało się, że nieodwołalnie był potępionym w oczach pana. Za nim wszelkie staranie było próżne, ale Krzysztofa i Andrzeja chciano uratować, a rodzina ich dalsza nie wierzyła, ażeby tak daleko zabrnęli, by ich nie można na brzeg wyciągnąć.
Udali się do kasztelana... Andrzej pojechał do niego, bo ten był najzręczniejszy, a umiał pana gnieźnieńskiego przekonać i skłonić.
Ten stał zupełnie poza szrankami, w których się obracali tacy zwolennicy cesarscy, agenci czynni Rudolfa. Andrzej przybył do niego z użaleniem i gotową powieścią.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom II.djvu/181
Ta strona została uwierzytelniona.