Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom II.djvu/187

Ta strona została uwierzytelniona.

Najczęściej nie wzywani muzycy się potem rozchodzili, ale wszyscy inni swobodni, wysuwali się na miasto, zabawiali po browarach, zapraszani śpiewali po domach, zarabiali potroszę grosza i mogli się rozerwać. On zaś ani nosa nie śmiał wytknąć za bramę... nikt się o niego nie troszczył. Wiódł najsmutniejsze w świecie życie i w końcu musiał prosić swego opiekuna Cobara, aby mu przyszedł w pomoc radą jaką.
Węgier dotrzymawszy słowa, czuł się zupełnie zwolnionym z dalszych obowiązków względem Wojtaszka.
Ruszył ramionami, skrzywił ustami i pytał, czego ostatecznie jeszcze żądać może, otrzymawszy to, co życzył.
— Panie miłościwy — odezwał się Wojtaszek — ale ja tu umieram jak trawa w posuchę. Nie mam do kogo zagadać, wszyscy odemnie uciekają...
Zginąć tak chyba przyjdzie, nareście człowiek i lutni i śpiewu zapomni, bo tu nikt ani słucha, ani żąda muzyki.
— Na to ja ci nie poradzę — odparł Cobar. — Chcesz porzucić muzykę a zaciągnąć się do wojska? Dobrze. Zresztą radzić nie umiem — rozśmiał się — nigdy muzykiem nie byłem.
Wojtaszek próżno się zżymał i narzekał, nic nie zyskał.
Parę razy, gdy książęta niemieccy byli na