sce, po którem chodził, ogniem wypalcie, święconą wodą obmyjcie...
Milczeli wszyscy, Dominikanin nie ustawał.
— Przecież to ulubieniec Samusia Zborowskiego, łotra, co do świętych strzelał obrazów, co księży znieważał, co Wapowskiego, świętego męża jeszcze świętszej niewiasty, ubił. To jego wychowaniec, kochanek, pieszczota...
I ksiądz ze wstrętem odwrócił się od Wojtaszka, w którego rękach komeżka drżała. Wszyscy duchowni w zakrystyi zgromadzeni, ze zgrozą i jakąś niechęcią spoglądali na śpiewaka. Nikt mu jeszcze nie śmiał powiedzieć, aby sobie szedł precz, ale na wszystkich twarzach stał ten wyrok wypisany.
I Wojtaszek też go zrozumiał. Komeżkę rzucił natychmiast, kapelusik swój z piórem włoski[1] porwał do ręki, i słowa nie mówiąc, skłoniwszy się zaledwie księżom wyniósł się precz z zakrystyi, w której więcej nie postał.
Żałowano go tu dla głosu, ale niepodobna było, wiedząc kto on był i zkąd pochodził, dopuszczać do udziału w nabożeństwie.
Byli tacy, co się użalali nad losem jego i myśleli nawracać, ale Wojtaszek dumny już im nie nastręczał ku temu zręczności i kościół zdaleka obchodził.
Znowu więc powróciły godziny długie nudów i siadywania na ławie w izbie, w której wszelka
- ↑ Najprawdopodobniej winno być włoskim.