lubił bardzo, kochał, można powiedzieć, Zborowski, pieścił go, wychwalał, ale ten jak był doskonały do noszenia ptaków i do układania psów, tak się więcej do niczego nie zdał, a Zborowskiemu zdało się, że kto do tego ma talenta, musi mieć do wszystkiego.
Borowski był miękki a potakujący. Samuel go inaczej nie zwał, jak:
— Borosio mój, a sługa pana nazywał: król mój i pan mój!!
Rozumie się, że i w tej sprawie dla niego tajemnic nie miał Zborowski. Gdy Boksickiego nie stało, otworzył mu się nagle.
— Ty mi go zastąpisz... Borosiu; rzuć do kaduka sokoły, a pilnuj ludzi i radźmy; trzeba spieszyć, aby drogę zabiedz kanclerzowi, inaczej się nam wymknie, a raz w Krakowie, nie dostąpimy już do niego.
— Żeby my jego nie dogonili! — zawołał Borowski z wielką gorącością i gotowością biorąc się do dzieła. — Rozkazujcie... Ludzie zaraz na koń, noc czy dzień, wszystko jedno... Padnie szkapa na drodze... bierz ją licho. My go wyprzedzim i gdzie rozkażecie, tam zaskoczym.
— Ale na gwałt języka!! języka! — wołał Zborowski. — Zostaliśmy bez wieści... na plotkach. Nie wiemy na pewno, czy w Szydłowie jest, czy w Wiślicy, gdzie noclegi... czy wprost ztamtąd do Proszowic.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom III.djvu/025
Ta strona została uwierzytelniona.