Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom III.djvu/030

Ta strona została uwierzytelniona.

będziemy mogli się rzucić. Ja mam najlepszą nadzieję!
Co ty mi mówisz o stu ludziach! Naprzód ja w nich nie wierzę, tobie staremu się w oczach dwoi... powtóre, co mnie i moim znaczy stu ludzi. My na Niżu, przypomnijno sobie, we dwudziestu czy trzydziestu szliśmy na turków tysiące i wyszli ręką obronną, a pogan natłukli. Moich ichmość panów trzydzieści ja nie oddałbym za jego półtorasta.
Uśmiechnął się i wąsa pokręcił, poklepał po ramieniu Drużynę.
— Jakoś to będzie! — rzekł — tylko teraz żywo, konie siodłać i w drogę najprostszemi ścieżynami, co prędzej do Piekar! do Piekar...
Odprawiony stary sługa siwego wąsa pogładził odchodząc.
— A co? — zapytał go w sieni Borowski, który przy naradzie nie był przytomnym — a co?
— Nic — rzekł Drużyna — idziemy spieszno do Piekar... do pani Włodkowej (usta mu się skrzywiły smutnym uśmieszkiem), a tam pan nasz postanowi, co dalej.
Spojrzeli sobie w oczy.
— Jak ci się zda? — spytał Borosio, który w duchu był przeciwnym całej tej imprezie — jak ci się zda? co będzie?
Drużyna milczał.
— A co ma być — szepnął po długiem mil-