Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom III.djvu/103

Ta strona została uwierzytelniona.

dziesz albo co, że ci łeb zetną, a mało ty ich porąbał i w śmierć posiekał? hę? policzno się?
Zborowski nie burząc się wcale, powolnie liczył na palcach. Mruczenia jego dosłyszeć nie było można, ale jak sam dla siebie, wyliczał z kolei, obojętnie nazwiska jedne po drugich. Mroczek i Serny nachylali się, aby posłyszeć... nie zważał na nich.
Ponieważ wiele z tych historyj Samuelowych z rozgłosu znanych było, pytali go czasem o jedną z nich.
O Włochu, którego miodem posmarowawszy dał niedźwiedziowi na pastwę, rozpowiadał im tak spokojnie, jakby za stołem z nim siedzieli w Białym Kamieniu.
— Dał szlachcicowi w ucho! — mówił — a kto go wie, czy on sam szlachcic, więc to policzek, za który śmiercią karać trzeba, a ja mu się dałem rozprawić z niedźwiedziem, no i Włoch mojego starego tylko że nie udusił.
Niedźwiedź go podrapał, a ten za gardło ścisnąwszy, tylko że nie zadławił...
Z tąż samą obojętnością rozpowiadał o przygodzie swej z Dominikanami.
— Jeden z nich, prawda, że niewinny był — dodawał — ale łajał mnie szpetnie, a ja tego nie znoszę.
Gdy któryś z nich napomknął Trepkę, zabitego na łowach, o którego morderstwo obwiniano