Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom III.djvu/115

Ta strona została uwierzytelniona.

a Pana Boga o cierpliwość prosić, bom jej nigdy nie miał.
Widocznem było, że się straszliwie męczył; pot lał mu się z czoła, który gwałtownie ocierał, a wnet znowu występował; na miejscu usiedzieć nie mogąc, poruszał się niespokojnie, wzdychał, ale już trwoga Zamojskiego ustąpiła, a dawna o duszę wracała.
Z ust mu się wyrywało wzywanie Boga o pomoc. Mroczek milcząc, dokończywszy uprzątanie, siadł opodal trochę, ale go z oka nie spuszczał, bo litość nad nim miał. Najtwardsze serceby się było poruszyło, bo naprzód jęczeć zaczął, stękać, a w końcu ryknął płaczem wielkim.
Trwało to dobrze długo, nim znowu oczy jego padły na to stojące naprzeciw łoża krzesło, dla kanclerza przeznaczone, i myśl się zwróciła ku niemu.
Odezwał się do Mroczka.
— Mroczku mój! powiedz mi, ja głowę tracę zaprawdę. Kanclerz ma tu przyjść, w jego ręku jestem... Jak ja z nim być mam, co czynić? jak mi radzisz?
— Nie potrafię radzić — odparł rotmistrz — Bóg widzi.
— Zlituj się, wy go wszyscy lepiej znacie — rzekł Samuel — ani wiem, ani rozumiem co pocznę. Nuż go obrażę! nie chciałbym, a upokorzyć się i spodlić nie mogę... Co tu czynić?