było, a łatwiej potem uciekać, gdyby rusznica chybiła...
Mówiąc to kanclerz coraz goręcej głos podnosił i krew mu do twarzy napływała. Samuel też słuchać nie mógł bez niecierpliwości, której dawał oznaki, aż wreście dłużej wytrzymać nie umiejąc, zawołał:
— Przebóg żywy! dajże mi miłość wasza pokój! A toż macie mnie już w rękach waszych, czyńcie co chcecie, więcej ze mnie nie wysmażycie. Krótki czas żywota mojego, pilniej mi z Panem Bogiem sprawę mieć, niż z wami. Z ciałem już uczynicie, co zechcecie, a no duszy mej nie zabijajcie. Proszę cię o ministra.
Kanclerz głową poruszył.
— Tego na zamku noga nie postanie, bo ja go za sługę Bożego nie mam.
Samuel ramionami tylko rzucił.
— Więc wżdy o kapłana jakiego chcecie, z którymbym na końcu tego żywota mojego o Bogu mógł mówić, a o duszy mej.
Oba byli poruszeni mocno, bo Samuelowe słowa, wyrzeczone z odwagą i mocą wielką, na kanclerza podziałały. Otarł pot z czoła... i nie żegnając, ani mówiąc nic, ku drzwiom się skierował.
Zamknęły się drzwi, nastąpiło milczenie. Samuel na łoże padł wysilony i znękany. Zdawało się skończone wszystko, ale na tem nie było jeszcze końca.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom III.djvu/122
Ta strona została uwierzytelniona.