Zamojski spokojny i niewzruszony wysłuchał opowieści i rzekł mu tylko:
— Znajdzie się sposób na to, a nie traćcie animuszu... i nie zważać... niech się gawiedź wykrzyczy.
Kazał do siebie wezwać na radę Heidensteina i Becha, choć nie oni jemu, ale on im radził i wydawał rozkazy, a to tak spokojnie i flegmatycznie, jakby mu to bynajmniej nie dolegało.
Nazajutrz Bech spróbował na miasto i w pierwszej gromadzie, gdy wykrzykiwać zaczęto o owej niewoli tureckiej, on się znowu wyrwał z argumentem, że Samuel z turkami i tatarami miał konszachty.
— Jeżeli tak było — krzyknął mu pod nos szlachcic pięścią demonstrując — a toć to sejmowa sprawa, nie kanclerska. Czemużeście go z pismami temi i księgami na sejm nie schowali?
Bech na to jeszcze ofuknął.
— Boże uchowaj! Dobrzeby tak było postąpić z kim innym i pewnieby się też tak uczyniło, ale nie z możnymi despoty, jak Zborowscy, z tymi inaczej potrzeba. Ujrzycie zresztą, że i na sejm się jeszcze dosyć zostało; mamy na nich dowodów siła, okaże się wszystko.
Wtem dokoła poczęto wołać:
— Kanclerczuk! kanclerczuk! — i nacisnęli Becha a grozili mu i szturgali, tak że się ledwie wycofał i uciec musiał.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom III.djvu/141
Ta strona została uwierzytelniona.