Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom III.djvu/145

Ta strona została uwierzytelniona.

Że podobnego coś mógł powiedzieć, możliwa, ale że to przesadzone przez usta Urowieckiego brzmiało inaczej, też pewna, jak niemniej, iż na dwór Zamojskiego popłoch padł, a siedzieli potem na zamku ruszyć się nie śmiejąc, bo ich raz w raz despekty spotykały.
Zborowscy czując poza sobą i szlachtę krakowską i stolicę tę całą, śmielej szli. Przybył do Krakowa z pocztem pokaźnym marszałek Andrzej w wigilią Bożego Ciała i przez miasto ciągnąc w żałobie, zajechał do domu na Franciszkańskiej ulicy. Wiadomem było, że po zwłoki brata przyjechał, które ztąd odprowadzić miano na zamek Spytków, do familijnego grobu. Do wyprowadzania tego nikogo nie powoływano i nie zapraszano, ale zawczasu zbiegła się szlachta gromadnie, przyjaciół, sług, dworu, klientów coniemiara. Miasto się przepełniło jak na festyn największy, na co z zamku jakiem okiem patrzano, zrozumie każdy, ale nie przeszkadzał nikt zmarłemu oddać ostatnią posługę, bo Zamojski mówił:
De mortuis nulla est cura (o zmarłych nie ma się co troszczyć).
Prowadzono trumnę przez ulice z żałobą wielką i konkursem ludu ogromnym, przyczem marszałek za bramami, gdy na wóz trumnę składać miano, mowę powiedział, którą spisaną puszczono w świat.
W mowie swej Andrzej wcale kanclerza nie oszczędzał, poprostu stracenie brata mordem zo-