Ale groźby tej nikt nie słyszał, a szlachta po swojemu dokazywała.
Wystąpił kasztelan gnieźnieński w obronie i po stronie braci.
Postawa starego wojaka, zbolałego, przygnębionego, zadumanego, który mówił naprzemiany to płaczliwie, to namiętnie, na wszystkich czyniła wrażenie. Słuchano go z poszanowaniem, ale cóż ważył głos miłości braterskiej, która musiała czynić go głuchym i ślepym?
Wśród wrzawy nieustającej upłynęło pierwsze posiedzenie, król w końcu nie taił, że mu ono się naprzykrzyło. Wyszedł okazując zniecierpliwienie i gniew tłumiony. Zamojski tak zimny i poważny jak przybył, wysunął się za nim.
Po wyjściu króla wrzawa jeszcze urosła; arbitrowie pozbierali się w gromadki, wyciągali jedni, stawali drudzy — rozprawiali wszyscy.
Król im się wydał groźnym.
Oglądano się mówiąc mimowoli.
— Nie przebaczy Zborowskim! — szeptali jedni do drugich.
Z kasztelanem gnieźnieńskim, gdy wychodził, znalazł się tylko Niemojewski, poseł kazimierski i nieznajomych kilka szlacheckich chudych postaci. Senatorowie znikli niepostrzeżeni.
Z wróżb dnia tego dwudziestego ósmego stycznia, przyszłość było już można odgadywać. Walka napróżna...
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom III.djvu/178
Ta strona została uwierzytelniona.