Cobar, który zawsze jeszcze był przy królu, i gdy z nim przyjechał do Krakowa, Wojtaszek się stawił raz u niego.
Nie przypomniał go nawet z początku.
— A! toś ty jest? — rzekł.
— Tak, miłościwy panie — odparł z nogi na nogę przestępując lutnista — przyszedłem do łaski waszej. Trwam, jak widzicie, na dworze; honor to dla mnie, że się zwę lutnistą i śpiewakiem J. Kr. Mości, ale mnie tu nikt nie potrzebuje, ani słucha. Drudzy muzycy koszyki plotą i strzały strugają nie mając co czynić, mnie też nudno, a młodość uchodzi.
— Czegoż ty chcesz? — odparł Cobar posępnie. — Jurgelt[1] ci płacą, barwę ci dają, jesz z dworskiej kuchni?
Wojtaszek się poruszył, jakby nie wiedział już jak tłumaczyć.
— Chcesz-li odedworu iść precz? — zapytał Cobar — nikt cię nie trzyma, ale patrz abyś tego nie żałował. Panów, coby lutnistów potrzebowali i płacili, jest niewielu. Cóż poczniesz?
Wojtaszek kapelusik miął w ręku.
— Nie wiem co począć, ale tu z nudów i próżnowania mało człek nie kona... Trzeba w świat! trzeba w świat!
— Ufasz widzę w to, że Zborowskich już niema i nikt cię nie ułapi, ale przyjaciele ich
- ↑ Błąd w druku; powinno być – Jurgielt.