się do niego Dominikanin — a co? Jesz chleb w krwi maczany, smakuje ci? hę?
Wojtaszek nic nie odpowiedział, lutnię trzymał właśnie w ręku, brzdąkał po strunach i czekał obojętnie, aż go mnich pominie.
O. Cesław patrzał ze wzgardą na lutnistę.
— Samuel choć w chwili zgonu skruszon był — rzekł — kto wie, może mu P. Bóg przebaczy, a ty?
Wojtaszek w bok spoglądał,
— Ja ci powiem co cię czeka — rzekł ksiądz — ty zginiesz marnie... w tobie dusza dawno zgniła!
I poszedł.
Lutnista ruszył ramionami i zamruczał: — Klecha obrzydły!
Obejrzał się na niego. O. Cesław szedł spokojnie, ręce w rękawy pozakładawszy. Stawał czasami, witał, mówił coś i mijał przechodzących, aż wśród nich zniknął.
Jednego dnia gdy się tak wlókł Grodzką ulicą, oko w oko spotkał Borowskiego, ale nie był to ten Borosio od sokołów, którego Samuel tak lubił; zbiedniał, wydarł się i wychudł na trzaskę, a nogami wlókł, bo co ciało całe straciło, wszystko do nóg mu poszło. Te były jak kłody, kijem się podpierał, co chwilę stawał i dychał.
Poznawszy Wojtaszka jak wrósł w ziemię
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom III.djvu/202
Ta strona została uwierzytelniona.