niego starszy, ogorzałej twarzy, brwi krzaczystych, ubrany żałobnie, ale pańsko. Nieznanym mu był, sądził więc, że syknięcie dla innych uszu było przeznaczone i dalej iść chciał, gdy ów nieznajomy za rękę go ujął śmiało, jakby do tej poufałości miał prawo.
Mruk zaś z sobą poufale lada komu przestawać nie dawał. Zdziwił się.
Trochę, jakby z pośpiechu, jąkając się, nieznany człek począł:
— Lasota Nałęcz? Mrukiem cię zwą?
Głowy tylko ruchem zatrzymany potwierdził.
— Dobrze, żem cię ujął — rzekł, oddychając ciężko, a czapkę na głowę nakładając i nie puściwszy Mruka nieznany pan — dość ci wiedzieć, że i ja Nałęcz Dersław z Wielkopolski, powinieneś znać, jakie nas powinowactwo wiąże?
Spojrzał mu w oczy. Mruk, dotąd dosyć dumnie spoglądający, spokorniał widocznie, do czapki rękę przyłożył.
Starszy ujął go pod rękę. Czegoś mu pilno było i jakby gorąco w tej łaźni wojewodzińskiej, z której wychodził.
— Idźmy kędy razem — odezwał się z cicha — potrzeba mi cię, mówić o czem mamy... a niekoniecznie dobrze, aby nas wszyscy słuchali i słyszeli.
Okiem pomrugnął.
Stali już w ulicy.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Biały Książę tom I.djvu/037
Ta strona została uwierzytelniona.