knął się, począł modlić, księżmi otoczył. Nic mu już nie było w smak, mówił, że życie zbrzydło, począł prawić, że dla niego tylko klasztor został i cela mnisza.
My, cośmy go z dawna znali, wiedzieliśmy, że się to jeszcze z czasem wszystko odmienić może.
Tak się i stało.
Wszyscy żal nad nim mieli. Był mu przyjacielem zdawna, i od niego ulubionym, Bodcza, starosta w Drdzeniu, człek już nie młody, który synów kilku i jedną młodziuchną córkę miał.
Widząc go tak śmiercią żony nieszczęśliwym, począł Bodcza do niego dojeżdżać, to sam, to z synami, aby go rozerwać i pocieszyć.
Ciągnęli go z sobą, prawie gwałtem, na łowy, na turnieje różne, zapraszali do Drdzenia, gdzie czasem po dwa i trzy dni utrzymać go umieli[1]
Córeczka też, Bodczanka, młode dziewczę, piękne bardzo, wychodziło doń, gdy u stołu siedzieli, posługiwała, śpiewała, szczebiotała.
Książę, choć po żonie rozpaczał, a na niewiasty ani spojrzeć nie mógł, dla wielkiej boleści wspomnienia tej, którą utracił, przecie Bodczanki Frydy owej pieśniom się przysłuchiwał rad, płakał słuchając, mówiono, że jej pierścień darował, a ludzie szeptali, iż dziewcze się w nim więcej rozmiłowało, niż było potrzeba. Bo książę pono ani myślał o niej.
- ↑ Błąd w druku; brak kropki.