Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Biały Książę tom I.djvu/065

Ta strona została uwierzytelniona.

Lasocie mówić tak odrazu łatwo nie było, potrzebował, aby go podpalono. Ruszył ramionami, zamruczał coś niewyraźnego.
Dersław patrzał nań pilno; znał on ludzi, zmiarkował, że z mruka nie dobędzie słowa, chyba go po trosze za język ciągnąc i biorąc na spytki.
— Co na dworze mówią, naprzód o królewskim testamencie? strzymają go czy nie?
Lasota głową potrząsł, ale jeszcze się nie odezwał.
— Jak tam na ks. Suchywilka patrzą? — dodał Dersław.
Lasota zrobił minę dwuznaczną i jęknął.
— Muszą go szczędzić, boć znaczenie ma, ale nie lubią go...
Dersław ręce zatarł, znać go to pocieszyło.
— Niech testament pokruszą, — rzekł, — tem ci lepiej, król sobie nieprzyjaciół przysporzy.
Pomyślał chwilę i westchnął, a zwracając się do Lasoty, dodał.
— Tylko że to u nas, po staremu, na języku dużo... Ludzie się wykrzyczą, nałają, naburzą, warchołom król nadaniami gęby pozamyka, nie zechcą się na guza narażać, i — słuchać go będą.
Zarumienił się Lasota i dopiero z niego buchnęło, aż się starszy zadziwił.
— No, chyba nie, — rzekł głośno, — chyba nie! Z tym królem my nie wytrwamy... Gdy po niego ks. biskup Floryan z ks. Janem do Budy