Gdy się to działo na zamku, Lasota precz odjechawszy, gospodę sobie zajął u znajomego mieszczanina na Grodzkiej ulicy, przeodział się i szedł do Dersława, bo teraz już nie miał co innego do czynienia, tylko swoich się trzymać.
Zastał go nad misą, zajadającego co mu doma uwarzono.
Zobaczywszy Lasotę, Dersław, który już o rannej przygodzie wiedział, bo się to po mieście rozniosło, przywitał go.
— A co? Węgry górą...
— Do czasu, — rzekł Lasota, — jam z zamku się wyniósł.
— No, i ze mną do Poznania?
— Jak każecie, ojcze.
— Masz rozum, — odparł Dersław. — Dobądź łyżki z za pasa, bo jużci bez niej nie chodzisz, kromkę chleba sobie odkrój i jedz, co Bóg dał. Stanie dla dwóch, bo na czterech gotowano.
Lasota nie dając się prosić, przysiadł się do misy jak należało.
— Król bodaj jutro do Gniezna z arcybiskupem jedzie, — rzekł, — wozy już gotują.
— O! o! — zawołał Dersław przestając jeść, — a nie wiecie, czy i korony z sobą wiozą? Ludziomby wielu gębę zamknął, gdyby się dał w Gnieznie ukoronować...
— Chyba to nie może być, — odezwał się Lasota. — Słyszałem po dworze, iż królowi ta
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Biały Książę tom I.djvu/073
Ta strona została uwierzytelniona.