wem chodził, nie pytając czyj był nawet, węgier go zaraz pochwycił.
Ludzie Lasoty i Dersławowi rzucili się odbierać. Węgry do mieczów, a była ich siła większa, tak, że kilku z czeladzi porąbali, i nim Lasota wybiegł, nietylko konia z siedzeniem, lecz opon nachwytawszy, beczułkę z winem i srebrny kubek, na gościniec uskoczyli.
Ani dogadać się z nimi nie było sposobu, ani ch[1] przemódz, bo we dwójnasób tyle mieli rąk, co Nałęczowie.
Stanowniczy Polak, napiły i bezprzytomny, choć się do niego Lasota czepiał, nic nie umiał poradzić, klął tylko.
— Co ty z tymi madziarami myślisz się zadzierać! — wołał do Lasoty, — dziękuj Bogu, gdy ci głowy z karku nie zdejmą... O konia się będziesz upominał? Patrz, żebyś go krwią jeszcze nie dopłacił...
Węgry ze śmiechem i urąganiem pojechali, i na tem się skończyło.
Dopieroż chorego Dersława widzieć trzeba było, gdy mu dano znać, że jego ulubiony deresz, który miał nogi osobliwe, a mimo to niósł jak w kołysce, przepadł. Pięści obie ścisnął, zęby zaciął, klął i, wnet pomiarkowawszy się, rzekł przeżegnawszy.
— Ziemianinowi konia wziąć, co znaczy, ten
- ↑ Błąd w druku; powinno być – ich.