ośmielił, bo ten tylko bezpiecznym się sądził, którego dojrzeć i wyszukać było trudno.
Stary Dersław zwykł był się w podróż wybierać nie gromadząc ludzi wielu, bo wiedział, że poczet wielki a świetny wałęsających się po lasach zbójów przynęcał. On, Lasota, około dziesiątka czeladzi odzianych niepokaźnie, wyjechali z Wielkiej Wsi do Płocka.
Drogę mniej więcej starym zwyczajem przepowiedzianą sobie mieli: do brodu jakiegoś wprost, od niego nad ruczajem w lewo do wzgórzy piasczystych, potem doliną na przełaj, nad łąką i tym podobnie. Instynkt więcej prowadził, niż te dane niepewne. Na polach też gdzieniegdzie spotykało się pastucha, z radłem parobka lub wędrownego dziada, którzy drogę do najbliższego miejsca pokazywali.
Spuszczano się na to.
I tym razem Dersław, trochę na Opatrzność Bożą rachując, z miejsca wyruszył, a choć się skazówek w prawo i lewo trzymano, ku wieczorowi zapadłszy w puszczę dziką, tak dobrze zabłądzili, iż gdy noc nadchodzić zaczęła, już myśleli o noclegu pod gołym niebem na polanie.
W tej roku porze nocleg w lesie wielkiem nieszczęściem nie był, bo konie napaść na trawie mogli, sami w sakwach chleb i zapas jaki taki mieli, a woń rozpuszczających brzóz i czeremch rozkwitających nie była przykrą.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Biały Książę tom I.djvu/113
Ta strona została uwierzytelniona.